2007/04/29

Amigos

Zrobiło się ciepło, na starówce pojawiły się już ogródki, a więc trzeba było otworzyć oficjalnie sezon letni (bo jeszcze się niespodziewanie skończy lato i co? ;)). Okazało się, że nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł gdyż starówka tętniła wczoraj życiem. Miejsca nie było wiele, ale okazało się że stara nowa Mexicana jest już czynna. Rozsiedliśmy się wygodnie i zaczęliśmy przeglądać menu.
Tu drobne wtrącenie - stali bywalcy tego bloga wiedzą, że Mexicanę darzyłem dużą sympatią i że bywaliśmy tam bardzo często oraz, że z niecierpliwością czekałem na reaktywację tego miejsca.
Ale wróćmy do menu. Poza zmianą nazwy na okładce (na AMIGOS) niewiele się zmieniło. Nadal enchilady, burritos, nachos itd. Parę rzeczy doszło, ale stare zostały. Jedna z rzeczy, która się natomiast zmieniła to ceny. Piwo po 5,50 (wszędzie na Starym Mieście poza Tequillą po 5), a wszystkie jedzonka zdrożały o jakieś 15-20%. To mi się zdecydowanie nie spodobało. Wystrój ten sam, nie zmieniło się totalnie nic, nowi właściciele przyszli na gotowe, a jedyne co zaoferowali to wyższe ceny. To już może powinni jednak zostać przy Rustice, Cheopsie i Wenecji? Pewnie musieli zwiększyć ceny, żeby opłacić szefa kuchni ;-) Pozdrowienia dla Karola, który moim zdaniem jest najlepszym kucharzem na starówce. Niestety nie było mi dane skosztować wczoraj meksykańskich specjałów gdyż Asia i ja byliśmy już po kolacji i poszliśmy na piwo i colę ;-) Jarek jadł co prawda burritos, ale nie raczył powiedzieć czy było dobre.
Obsługi na razie nie oceniam. Może inną razą. Wczoraj panie kelnerki wprost rozpływały się w uprzejmościach, ale to raczej dlatego że po knajpie kręcili się obaj właściciele. Pożyjemy, zobaczymy co będzie dalej.
To chyba tyle.

2007/04/15

Wojownicze żółwie ninja

W dzieciństwie byłem prawdziwym fanem Żółwi Ninja. Miałem chyba wszystko co z nimi związane. Komiksy, które czytałem po 20 razy, małe figurki żółwi, którymi rozgrywałem niezliczone batalie ze złym Shredderem (zawsze byłem Leonardem i oczywiście zwyciężałem ;-)), puzzle w kształcie pizzy z różnymi scenkami żółwimi, które układałem niezliczoną ilość razy, grę komputerową na Amigę 500 i sam nie wiem co jeszcze. Oprócz tego co chwilę rysowałem moich idoli, a także z przejęciem oglądałem filmy opowiadające historie zmutowanych żółwi. Odkąd pamiętam żółwie były sympatyczne, zawsze uśmiechnięte i nawet w trakcie walki rzucały swoje "cowabunga" rozładowując stresującą sytuację :)
To było kiedyś.
Teraz - nadal darzę je sympatią. Dlatego też strasznie zapaliłem się do nowego filmu - TMNT - nowej historii żółwi, ale zrobionej w 100% za pomocą komputerowej grafiki. TMNT - czyli po prostu Teenage Mutant Ninja Turtles. Film wczoraj obejrzałem i...jest mi smutno. Smutno, że tak zniszczono te legendarne (zapewne nie tylko dla mnie) postaci. Od razu widać, że ten kto wymyślił ten film nie był nigdy fanem tych PRAWDZIWYCH żółwi ninja. Tych, o których pisałem parę zdań wcześniej. Co prawda scenariusz został napisany na podstawie komiksów Kevina Eastmana i Petera Lairda, ale...No właśnie. Ale. Ale to niestety nie to. Nie jest to już bajka dla dzieci, raczej dla nastolatków (wymóg zmieniających się czasów?), żółwie nie są już sympatycznymi mutantami, z którymi chciałbym się identyfikować. Może to wina tego, że one też dorosły? Wszak dawniej same były nastolatkami. Teraz zionie od nich cynizmem, brutalnością, sceptyzmem oraz masą agresji. Inne postaci zresztą też zmieniły się głównie na niekorzyść ich samych.
Generalnie - żałuję, że tak potoczyły się losy moich idoli z dzieciństwa. Szczerze mówiąc, wolałbym aby nikt ich nie odgrzebywał z cmentarza doskonałości, jaki miałem ułożony w moich myślach i w mojej głowie. Tak niestety się nie stało, a co gorsza zakończenie ewidentnie pokazuje, że będzie następna część filmu. Ciekawe co w tej następnej części ujrzę? Donatello gwałcącego April O'Neal? Teraz troszkę ironizuję, ale naprawdę wiele się zmieniło w żółwim świecie.
Nawet muzyka w filmie jest kiepska. Poza dwoma czy trzema utworami, których twórcą jest doskonały Klaus Badelt (m. in. cała ZNAKOMITA ścieżka do Piratów z Karaibów oraz Equlibrium), przewijają się jakieś młodzieżowe niby-to-rockowe zespoliki.
Podsumowując - filmem jestem mocno zawiedziony i raczej go nie polecam.

2007/04/10

Nawigacje

Jak ten czas szybko leci. Wydaje mi się, że ostatni wpis o "Eragonie" był 2-3 dni temu, a okazuje się, że minęło już 10 dni. Masakra. Ale ja nie o tym miałem pisać...

Jednym z plusów pracowania w firmie zajmującej się komputerami i elektroniką jest możliwość potestowania sobie wszystkich tych nowych gadżetów. W moje łapki wpadały ostatnie przeróżne nawigacje. Od palmtopów z zainstalowanymi różnymi mapami poprzez typowe nawigacje. O tych ostatnich chciałem nieco napisać. Kapitalna rzecz. Wziąłem sobie do małych testów ustrojstwo firmy Garmin (największa firma zajmująca się nawigacjami - mają urządzenia do samochodów, statków, samolotów i cholera wie czego jeszcze ;)) o nazwie nuvi 300. Zainstalowana była tam mapa Polski. Przyznać muszę, że byłem naprawdę mile zaskoczony. Oczywiście wiedziałem, że te urządzenia działają dobrze, ale jednak podchodziłem do nich z lekką rezerwą (bardziej preferowałem palmtopy). Przestałem jednak. Coś kapitalnego. Wreszcie urządzenia, które działają po prostu świetnie. Przejechałem sobie kilka tras, które znałem wybierając raz trasę najszybszą, raz najkrótszą i urządzonko ani razu nie wprowadziło mnie w błąd.
Z tym, że tak naprawdę docenia się te urządzenia dopiero gdy jedzie się trasami, których się nie zna. Potrafią uratować w obcym mieście kierując dosłownie pod same drzwi domu, do którego chcemy jechać. Obsługa nuvi 300 jest dziecinnie prosta, wszystko bardzo czytelne, a żeby zgubić się jadąc zgodnie ze wskazówkami, trzeba być naprawdę zdolną osobą ;-)
Kapitalna rzecz. I zdecydowanie tańsza niż dawniej. Fakt, że 1399 zł to nadal dużo, jednak zdecydowanie mniej niż było to parę lat temu.

2007/04/01

Eragon

Dwa pierwsze tomy "Trylogii Dziedzictwo" przeczytałem z zapartym tchem mniej więcej rok temu (trzeci jeszcze się nie ukazał). Świetna książka fantasy. Wprost nie mogłem uwierzyć, że autorem jest 19-latek. Fakt, było w książce parę wątków naiwnych, naciąganych, ale generalnie całość była świetna. Ostatnio mało było takich książek, które czytałbym z zapartym tchem i leciał od razu do księgarni po następny tom. No...może "Kłamca" Jakuba Ćwieka, ale to inna historia.
I właśnie dlatego, że książka tak mi się podobała z niecierpliwością czekałem na ekranizację. Czekałem i doczekałem się. Oczywiście film jest już w kinach od pewnego czasu, ale dopiero teraz wpadł w moje łapki. Z pewnych źródeł dochodziły mnie słuchy, że film jest kiepski, ale ja i tak chciałem ocenić to sam.
Nie będę tutaj skupiać się na książce (którą rzecz jasna każdemu miłośnikowi fantasy polecam), ale na filmie, który przedwczoraj w końcu obejrzeliśmy. Film "Eragon" opowiada o pierwszym tomie Trylogii (którego tytuł zresztą brzmi identycznie).
Uwaga: ktoś kto nie czytał książki lub nie oglądał filmu, a ma zamiar to zrobić niech dalej nie czyta. Pojawią się spoilery.
A więc zaczynam swoje marudzenie...
Z tych czy innych powodów nasuwają mi się porównania z "Władcą Pierścieni". Po pierwsze - dwie trylogie. Po drugie - również oba filmy zrobione na podstawie książkek. Jednak w przypadku "Władcy Pierścieni" wszystko to było jakoś bardziej poskładane do kupy, bardziej logiczne (cały czas mówię o filmie). Zastanawiam się tylko czy była to zasługa geniuszu Petera Jacksona czy tego, że jestem wielkim fanem "Władcy" i czytałem go więcej razy niż mogę zliczyć, a więc nawet gdy coś nie było w filmie wyjaśnione ja i tak wiedziałem o co chodzi. W sumie w ramach testu powinienem włączyć "Władcę" mojej Asi. Nie czytała książki więc jej spojrzenie na film będzie inne :) Ale wracając do "Eragona"... Film powinien być dłuższy. Wystarczyłoby pewnie jakieś pół godziny więcej. Wiele wątków (moim zdaniem istotnych) zostało pominiętych, niektóre zbagatelizowane, a jeszcze inne przekręcone (w książce było inaczej). Nasuwa się pytanie: czy miał to być film *na podstawie* książki czy wierne odtworzenie tejże. Tak czy siak jest to typowe kino hollywoodzkie. Akcja, akcja, efekty, fabuła mniej ważna. Parę razy musiałem tłumaczyć Asi "ocoloto" i nie dlatego, że jest niekumata (wręcz przeciwnie) tylko dlatego, że kosztem efektów (na przykład świetnie zrobiony lot Saphiry) pominięto wytłumaczenie tego i owego. Z drugiej strony - jedna z ważniejszych bitew w I tomie, która aż się prosiła o jeszcze piękniejsze i dłuższe sceny walki została przedstawiona jak potyczka paru niegrzecznych chłopców. Lipa. Dialogi - trochę płytkie. Dalej...Niektóre rzeczy kompletnie bez sensu. Ot chociażby Eragon, który usłyszał/zobaczył jak Brom magią rozpala ognisko, parę scen później (bez żadnego pokazanego treningu czy czegoś w tym stylu) rozpieprza potężną kulą ognia most z biegnącymi nań urgalami. W książce natomist naprawdę musiał włożyć sporo trudu w sklecenie choćby prostego zaklęcia. Lecimy dalej: pierwszy "zły" zaraz po królu Galbatorixie czyli Durza, który w książce jest nie dość, że niesamowicie potężnym magiem, a przy okazji wyjątkowym skurwielem w filmie w porównaniu do książki jest łagodny jak baranek i do tego wcale nie jest taki potężny. Bez sensu.
I na koniec - skąd reżyserowi przyszło do głowy, że jeden z głównych dowódców Vardenów jest czarny? Kurczę, nic takiego nie było w książce. Był być może jakiś opis opalonego jegomościa, ale jest pewna różnica między kimś kto jest opalony od smagania wiatrami stepów, a czarnuchem. Rozumiem, że jakiś nigga musiał się pojawić, żeby w Hollywood to puścili, ale bez przesady. W sumie jakby Asia nie powiedziała przed chwilą "co ty jakiś esej piszesz?" może napisałbym więcej. Ale chyba nie ma takiej potrzeby. Generalnie - uważam, że film jest 10 razy gorszy od książki (niestety jest tak zazwyczaj, choć jest parę wyjątków od tej reguły) i na pewno nie jest wart tego, żeby do niego powrócić ponownie.
Aczkolwiek jeden raz można go obejrzeć.