2007/02/11

openSUSE 10.2


Postanowiłem zainstalować najnowszą wersję suse.
Od razu na początku napiszę: jestem absolutnie uprzedzony do wszystkiego co opiera się na pakietach RPM. Jest to moim zdaniem największe nieporozumienie i staram się nawet nie próbować tykać takich dystrybucji jak mandrake czy suse. Jeśli linux to z coś a'la debian bądź slackware. No ale mój brat bardzo tę dystrybucję sobie chwalił, mówił że wiele się zmieniło, zachwycał się nią więc stwierdziłem "co mi szkodzi spróbować, dawno nie eksperymentowałem".
Za trzecim razem (i zmarnowaniem dwóch płyt) udało mi się w końcu ściągnąć źródła. Czemu dopiero za trzecim? A dlatego, że niektóre mirrory mają uszkodzone pliki. Suse wypala się ok, ale w trakcie instalacji się wysypuje.
Tak czy siak wróćmy do sedna. Instalator - ładny, intuicyjny. Nawet laik sobie z nim poradzi.
Sprytnie wykrywa sobie wszystkie urządzenia jak należy, pyta o to co trzeba itd. Nie jest to jakimś nie wiadomo jakim plusem gdyż teraz jest to standard. No ale mogło być poniżej standardu, czyż nie? Po instalacji restart i...widzimy ładnego bootloadera. Zdziwiłem się, że mimo iż o to nie prosiłem (tzn. nie ustawiałem nic w bootloaderze bo mi się nie chciało i zostawiłem ustawienia domyślne) suse wrzucił mi możliwość odpalenia partycji windowsowej znajdującej się na drugim dysku. Co z tego, że nie działało to odpalanie? Liczą się dobre chęci, hehe ;-) Tak więc windowsa nie dało się odpalić, wróciłem do suse. Od razu pierwsze spostrzeżenie. JEZU! Jak to się długo uruchamia. Dawno nie widziałem tak powolnej dystrybucji. Można zapuścić odpalanie systemu, pójść zrobić sobie kawę, wyłożyć na talerzyk ciasteczka, wrócić i jeszcze się nie załaduje. Więc idziemy jeszcze do WC na dłuższe posiedzenie, wracamy i dopiero wtedy mamy odpalony system. Cool... Tak czy siak powiedzmy, że jestem w stanie to przeboleć i jestem osobą, która jeżeli miałaby mieć stabilny, śliczny i działający system operacyjny może nawet czekać tak długo na uruchomienie. Pal licho.
Co bardzo mnie urzekło to programy od razu instalowane z "susłem". Ot, przykład: po włączeniu od razu mamy Firefoxa (z wtyczkami takimi jak flash player itp). Super. Zresztą jest takich smaczków więcej. Więcej, ale nie na tyle dużo, żeby zrekompensować program yast. Dla nieznających się na rpm-owych dystrybucjach już tłumaczę. Yast to taki program do instalowania pakietów, wyszukiwania aktualizacji itp. Odpowiednik debianowego apt-geta czy slackwareowego swareta. Sęk w tym, że jest to NAJWOLNIEJSZY program instalacyjny jaki w życiu widziałem. Durną bibliotekę, która ma paręnaście kb instalował jakieś pół minuty. Gdy zachciało mi się zainstalować coś większego czas drastycznie wzrósł do ponad minuty. MASAKRA. I co z tego, że sam sobie (nareszcie?) wyszukuje zależności i sam je sobie instaluje? I co z tego, że ładnie sobie przeszukuje źródła, które mu podamy? Wszystko to po prostu blednie gdy weźmiemy pod uwagę jego prędkość. Gdzie mu chociażby do ubuntowego synaptica? Szkoda, że tak to wyszło.
Ostatnie chyba z moich spostrzeżeń początkowych to konsola. W każdym normalnym linuksie konsola jest już tak ustawiona, że gdy wpiszemy sobie (na przykład)
sudo yast
to zostaniemy poproszeni o wpisanie hasła, a następnie odpali się nam yast z prawami roota.
Niestety nie w suse. Jeżeli nie wydamy polecenia bezpośrednio z roota (czyli nie wbijemy się najpierw przez su czy sudo su) to takie coś zwróci nam komunikat błędu: yast - command not found. Beznadzieja.
Podsumowując - nie jestem zdziwiony. Suse nigdy mnie nie zachwycało, a najnowsza wersja tylko potwierdziła moje przekonanie, że ten system nigdy nie będzie wart zainstalowania i pracy na nim. Dziękuję pozostanę przy innych dystrybucjach. Aha, to że ułatwione jest korzystanie z compiza w żaden sposób mojej oceny nie podnosi. Compiz działa również pod innymi dystrybucjami. Koniec.

2007/02/04

Mexicana - R.I.P.

Cóż...naprawdę przykro pisać mi ten wpis.
Jedna z niewielu knajp na starówce (może poza IC i ewentualnie Pinokiem?), których zniknięcia żałuję. Miła atmosfera, przepyszne jedzenie (ech, te enchillady i burritos), którego nie dostanie się w innym miejscu w Głogowie.
Szkoda, że knajpa została zamknięta. Naprawdę szkoda.
Cóż tu więcej napisać? Spędziłem tam parę miłych chwil ze znajomymi o czym można zresztą przeczytać we wcześniejszych notkach.
Tak czy siak - jeszcze raz to powiem - przykro mi z powodu zniknięcia Mexicany z listy głogowskich knajp.